Wszystko zaczęło się w poniedziałek, 22. października. Od południa, zaczęłam odczuwać skurcze, ale już nieraz tak miałam, więc nie zwróciłam na to szczególnej uwagi. Wieczorem, skurcze nasiliły się i zaczęła pojawiać się przezroczysta wydzielina. Pomyślałam, że to właśnie odchodzą mi wody płodowe, ale póki skurcze nie były tak intensywne i bolesne, postanowiłam jeszcze trochę poczekać. Nie chciałam panikować i wywoływać fałszywego alarmu. Jednak przeraziłam się, kiedy oprócz wydzieliny, zaczęła pojawiać się także krew. Całą noc oka nie zmrużyłam, ale leżałam i czekałam na to, co będzie działo się dalej.
O 5. rano, postanowiłam obudzić Romka. Zjedliśmy lekkie śniadanie i pojechaliśmy do szpitala. Tam zrobiono mi badanie KTG, które skontrolowało bicie serduszka mojego dziecka i monitorowało moje skurcze. Jednak, podczas badania, nic nie wskazywało na to, że zbliża się poród. Maluszek spał sobie grzecznie, bo przecież całą noc fikał w moim brzuszku i wystąpił zaledwie jeden skurcz macicy. Potem miałam badanie ginekologiczne i okazało się, że wody płodowe mam nienaruszone, więc odesłano mnie do domu.
Jeszcze w tym samym dniu, obudziłam się przed północą, ponieważ znowu odczuwałam skurcze. O około 1. w nocy usłyszałam tylko: "plum", jakby dźwięk pękającego balonu i poczułam mokro.Szybko wstałam z łóżka i nagle chlusnęły mi wody płodowe. Już nie miałam najmniejszych wątpliwości, że to właśnie rozpoczął się poród. Obudziłam Romka i zaczęliśmy ponownie szykować się do szpitala. Skurcze stawały się coraz silniejsze tak, że nawet nie mogłam ustać. Musiałam uklęknąć na podłodze z szeroko rozstawionymi nogami i odczekać, aż skurcz minie. W szpitalu szybko przyjęli mnie na oddział. Była już 2. w nocy. Najpierw przeprowadzili ze mną krótki wywiad a potem kazali się umyć i przebrać w koszulę szpitalną. Skurcze następowały coraz częściej i były bardzo bolesne. Cały personel medyczny mówił, że u mnie poród bardzo szybko postępuje, jak na pierworódkę i prawdopodobnie za pięć godzin, będzie już po wszystkim. Dla uśnieżenia bólu, przykleili mi do pleców, jakieś wibrujące akumulatorki, dali także gaz rozweselający. Jednak nic nie pomagało. Ból był nie do wytrzymania. Krzyczałam chyba na cały szpital, aż zdarłam sobie gardło a potem nie mogłam mówić. Byłam przekonana, że już nie wytrzymam, że nie dam rady urodzić. Myślałam nawet, że zaraz umrę z bólu. Bałam się też o maleństwo, czy czasem mu nie zaszkodzę, swoją bezsilnością.
Romek był cały czas ze mną. Ciągle mówił do mnie, przypominał o oddychaniu, trzymał mocno za rękę, podawał wodę do picia. Z tego bólu, podczas parcia, nabrudziłam tam na łóżku a nikt z personelu medycznego, nawet nie fatygował się, żeby to posprzątać. Za to mąż wziął mnie podniósł, tyle ile mógł, wymienił ceratę, podmył. W takim bólu, człowiek nawet nie myśli o wstydzie, nie jest skrępowany. Mnie już naprawdę było wszystko jedno.
Niestety, w pewnym momencie, akcja porodowa zatrzymała się. Zabrakło tylko 0,5 cm do pełnego rozwarcia i to był najgorszy moment. Kilka godzin czekaliśmy na pełne rozwarcie a tu nic. I tak leżałam na sali pozostawiona sama sobie, w tych bólach, parłam, krzyczałam a personel zajmował się tylko sobą: plotkowali, oglądali telewizję, jedli kanapki. Godziny mijały a tu nikt nic nie mówił, co będzie dalej. Nikt nie przyszedł sprawdzić, czy jednak poród postępuje, czy nie. I mieli tylko jakieś pretensje, że "nic się nie dzieje" a ja głośno krzyczę. Żeby mnie zagłuszyć, położne włączyły radio na pół regulatora a wyciszyły urządzenie monitorujące bicie serduszka Filipka. Ze sobą też nie były zgodne na temat porodu. Jedne kazały przeć, jak odczuwam taką potrzebę, inne nie, bo mogę mieć problemy w następnej ciąży itp. Romek w końcu nie wytrzymał. Zaczął szukać lekarzy, bo tyle godzin już minęło, ja jak wrzeszczałam tak wrzeszczę a tu nic się nie dzieje.W końcu przyszedł lekarz i podjęto decyzję o cesarskim cięciu. Wcześniej bałam się tego zabiegu, ale teraz byłam gotowa na wszystko, byle szybko to się skończyło.
Przewieziono mnie na salę operacyjną. Tam dostałam zastrzyk znieczulający w kręgosłup i nagle bóle zaczęły ustępować. Straciłam czucie od pasa w dół. Rozłożono nade mną parawanik i zaczęto mnie kroić. Kiedy wyciągano ze mnie mojego synka, poczułam tylko, przelewające się wody w moim brzuchu i nagle usłyszałam głośny płacz Filipka. Popłakałam się ze wzruszenia. Po chwili, położna pokazała mi moją kruszynkę. Przytuliła mi go do twarzy i szyi. Pierwsza myśl, jaka przyszła mi wtedy do głowy to to, że jest on taki śliczny i taki malutki. Byłam przekonana, że będzie miał suchą skórkę, jakieś łuski, a on był taki gładziutki i delikatny jak laleczka. I dalej płakałam a Filipek spał grzecznie, owinięty w ciepły kocyk. Lekarze zaczęli żartować, że to mama płacze a nie maluszek. Potem zawieziono mnie na salę pooperacyjną. Tam czekał na mnie Romek a za chwilę, przywieziono nasze maleństwo do karmienia. Byłam potwornie zmęczona i nie miałam najmniejszego pojęcia, jak się zabrać, do karmienia Filipka. W ogóle, nie wiedziałam, czy mam pokarm, czy nie. Romek wziął maluszka, przyłożył mi go do piersi a on już wiedział o co chodzi :) Odruchowo zaczął ssać moją pierś. Byłam w szoku. Potem, gdy maluszek pojadł trochę, spojrzał na mnie, swoimi dużymi, czarnymi oczkami. Myślałam, że zaraz będzie płakał, jak to robią małe dzieci, na widok obcej osoby, ale nie.On tak wpatrywał się we mnie i wpatrywał. I tak spędziliśmy kilka godzin na karmieniu i przyglądaniu się Filipkowi. Później, Romek poszedł do domku a ja próbowałam się zdrzemnąć, bo przecież tyle nocy nie spałam, ale przez te emocje, nie mogłam zasnąć. Pod wieczór przyszedł znowu. Przyniósł mi pyszne kanapki, kupił dla mnie owoce i różne, moje ulubione, przysmaki, jednak ja przez dwie doby nie mogłam nic jeść. Romuś posiedział jeszcze troszkę ze mną i poszedł do domu. A ja cały czas płakałam ukradkiem, bo minęła zaledwie jedna doba a w moim życiu tyle się zmieniło. ZOSTAŁAM MAMĄ! I całą noc nie spałam, tylko przepłakałam, chociaż dostałam leki przeciwbólowe i na sen.
Rano przywieziono mi synka do karmienia a ja jeszcze nie odzyskałam sił. Byłam cała obolała, nie mogłam się ruszać, podnieść nogi, przekręcić na bok, nie mogłam wstać do maluszka, gdy płakał, nie mogłam chodzić.
Na początku, bałam się przebywać sama z Filipkiem. Był on dla mnie jakimś małym stworkiem. Bałam się, że niechcący zrobię mu krzywdę i troszkę go omijałam, ale też byłam jeszcze zbyt obolała, żeby nim się zająć. Poza tym, nie rozumiałam go, nie wiedziałam o co mu chodzi, czego potrzebuje, nie potrafiłam zmienić mu pieluszki a co dopiero wziąć tak kruchą istotkę na ręce. Tak mi żal go było, że nie jestem w stanie nim się zająć, że jak jakiegoś podrzutka, oddaję go w ręce położnych. Ale byłam przekonana, że w domu wszystko się dobrze ułoży.
Po trzech dobach opuściliśmy szpital. Przyjechał po nas Romek z moimi rodzicami. Mama została u nas dwa tygodnie, żeby pomóc nam w opiece nad Filipkiem. I dzięki Bogu, że została, bo my byliśmy zupełnie zieloni w tych sprawach. Pierwsza doba, po wyjściu ze szpitala, była koszmarna. Właściwie nie mieliśmy nocy. Filipek cały czas płakał tak przeraźliwie i płakał. Nie mogłam wytrzymać, słuchając jego krzyku, tego jak on cierpi. Z trudem powstrzymywałam się, aby nie płakać razem z nim. Nie wiedzieliśmy, co mu jest. Był przecież najedzony, miał suchą pieluszkę. Kiedy uspokoił się po 3. nad ranem, my z Romkiem, tylko znacząco patrzyliśmy na siebie i nasze spojrzenia pytały się nawzajem: czy tak teraz będzie codziennie. Romek był z nami jeszcze kilka dni, potem wrócił do pracy a mama pomagała mi w opiece nad Filipkiem. Pomagała przystawiać mi go do piersi, kąpała go, na rękach nosiła, gdy bolał go brzuszek, po zakupy chodziła, z psem na spacer, gotowała pyszne obiady. Pomoc mamy była nieoceniona. Nie wiem, co byśmy bez niej zrobili.
Jestem pełna podziwu dla Romka. Całą ciąże troszczył się o mnie, opiekował się mną, dbał, żeby niczego mi nie zabrakło, kupował mnóstwo zdrowej żywności. Wspierał w trudnych chwilach, znosił moje dziwne nastroje i humory. Dodawał otuchy i wsparcia. Zawsze o wszystkim mogłam z nim porozmawiać, zawsze mogłam na niego liczyć. I podczas porodu spisał się na medal. Chociaż wcześniej, nie był pewien, czy chce uczestniczyć, bo bał się, że sam tam zemdleje. I nawet na początku porodu, było jemu słabo z nadmiaru emocji, ale kiedy widział mnie w tych bólach, odzyskał siły dla mnie. Dzielnie mnie wspierał. I nie zapomnę tego, że jak jechałam już na salę operacyjną i nie mógł on być już tam ze mną, tak mocno ucałował mnie w usta, w czoło. Zrobiło mi się ciepło na sercu. Wiem, że Romek będzie ze mną na dobre i na złe.